Trzyma i więzi i słowa zamyka,
Do których serce strapione przywyka,
Poczyna mówić. Lecz w słów jego tłumie
Straszny jest zamęt — nikt ich nie rozumie.
Słowo „Tarkwinjusz” wymawia z naciskiem,
Ale przez zęby, co jakby szarpały
W strzępy to imię. W swem szaleństwie bliskiem
Deszcze nim luną, wichura ich zwały
Chwilę wstrzymuje, by silniej padały...
Jest deszcz: Z ócz obu płyną łzy, trud płony
Zgadnąć, dla córki więcej, czy dla żony?..
I ten i tamten nazywa ją swoją,
Lecz na swe prawa nie zmienią się oba,
„Moja!” tak ojciec; „Nie! ona jest moją!”
Rzecze małżonek; „komuż się spodoba
Płakać tu po niej? moja li żałoba
Jest tu na miejscu, tak, ona jedyna,
Gdyż ta małżonką była Kollatyna!”
„O!” — tak Lukrecjusz- — „ja dałem jej życie,
Które zawcześnie zabrała mi ona,
„A i za późno!” — „mą własność! słyszycie?!” —
Rzeknie Kollatyn — „zabiła mi żona!”
Tak ulatują w przestwór dwa imiona.
„Żona” i „córka”... Zabrawszy je, biada!
„Żona!” i „córka!” przestwór odpowiada!..