Strona:William Shakespeare - Makbet tłum. Kasprowicz.djvu/79

Ta strona została przepisana.
[252—277]77
MAKBET — AKT IV

a jeśli nie, byłby to dobry znak: wkrótce drugiego dostałbym ojca.
LADY MAKDUF: Biedny pleciugo, jak ty pleciesz!

(wchodzi POSŁANIEC)

POSŁANIEC: Bóg z tobą, pani nadobna! Dla ciebie
Jestem nieznany, ale całkiem świadom
Twego, o pani, dostojnego stanu.
Niebezpieczeństwo, lękam się, jest bliskie:
Chcesz przyjąć radę prostego człowieka —
Opuść to miejsce razem z swym drobiazgiem.
Zbyt jam okrutny, że cię tem przerażam,
Tak mi się zdaje; ale coś gorszego
Wyrządzić tobie byłoby srogością
Wprost niesłychaną — lecz to przecież nazbyt
Bliskie jest twojej osobie. Niebiosa
Niechaj cię strzegą, o pani! Mnie dłużej
Zostać nie wolno.

(wychodzi)

LADY MAKDUF: Dokąd mam uciekać?
Nic nie zrobiłam złego; ale teraz
Wpada mi na myśl, że przecież na ziemskim
Bytuję świecie, na którym źle czynić
Bywa częstokroć czemś arcychwalebnem,
A czynić dobrze uchodzi czasami
Za niebezpieczne szaleństwo! Więc czemu
Mam się, ach, spuszczać na tę broń niewieścią
I się tłumaczyć, żem nie uczyniła
Tutaj nic złego?

(wchodzą MORDERCY)

Cóż to za oblicza?
PIERWSZY MORDERCA:
Gdzie mąż waćpani?