Strona:William Shakespeare - Sonety.djvu/13

Ta strona została uwierzytelniona.
IV.

Bezpłodny wdzięku, czemu tak zawzięcie
Odziedziczony czar li tobie służy?
Wszakże natura, hojna nad pojęcie,
Jedynie hojnym z swej udziela kruży.
Przecz, piękny sknero, nadużywasz oto
Darów ci danych, byś je dalej dawał?
Lichwiarzu płony! Zgromadziwszy złoto,
Nie wiesz, jak skarbów wykorzystać nawał.
Kupcząc sam z sobą, sam ty siebie zgoła
O swoją słodką oszukujesz jaźnię,
A gdy cię stąd już natura odwoła,
Jakiż jej złożysz rachunek? Wyraźnie
Wraz z tobą piękność nieużyta spocznie,
Choć spadkobiercę mogła mieć bezzwłocznie.




V.

Chwile, w łagodnej utworzywszy drodze
Plękność, z pod każdej powieki świecącą,
Grają tyranów rolę, skoro srodze
Jasność w posępną brzydotę roztrącą.
Czas, wiecznie chyży, do lata się bierze
I pcha ku zimie, tu ono zamiera:
Mróz sok tamuje, giną liście świeże,
Piękność śnieg przygniótł, wokół pustka szczera.
I gdyby lato nie było, jak owy
Wyskok, śród szklanej uwięziony flaszy,
Z jego pięknością byłby też gotowy
I koniec samej piękności, że w naszej
Jużby zagasła pamięci. Atoli
Kwiat li swój pozór traci z zimy woli.