Strona:William Shakespeare - Sonety.djvu/24

Ta strona została uwierzytelniona.
XXVI.

Ty, coś mnie z sobą, miłości mej panie,
Związał na zawsze jak swego wasala,
K'tobie pisemne zwracam to posłanie,
Co się nie pióra zręcznością przechwala,
Lecz powinności jest znakiem — dziś ona
Słabszą się wyda nawet przy słabiźnie
Tej nowej sztuki, wymowy zbawiona.
Przecież — mam wiarę — w twą dobroć się wśliźnie
I ta jej nagość pokryje. O, spocznie,
Dzięki mej gwieździe, wzrok twój na mnie, w szaty
Piękną mą miłość przystroję niezwłocznie,
By była godna twych ócz. Tak bogaty,
Mógłbym się chełpić swą miłością k'tobie,
Aż dotąd lepiej milczeć mi, jak w grobie.




XXVII.

Do łoża śpieszę, gdy mnie trud unuży —
Dla utrudzonych kości leż to złota.
Wówczas ma głowa rwie się do podróży,
Ciało spoczywa, ducha prze robota.
Abowiem wówczas moja myśl zdaleka
W zbożnej pielgrzymce ku tobie pośpiesza,
W mroku zaś moja rozwarta powieka
Widzi, co widzi tylko ślepców rzesza.
Przecież ma dusza wyobraźni mocą
Cień mi twój stawia przed me ślepe oczy,
A ten, jak brylant, palący się nocą,
Zmienia noc starą w młody dzień uroczy.
Tak, przez nas obu, w noc ma dusza żywa,
A ciało moje za dnia nie spoczywa.