Strona:William Shakespeare - Sonety.djvu/28

Ta strona została uwierzytelniona.
XXXIV.

Czemuś mi przyrzekł piękny dzień, żem w drogę
Wyszedł bez płaszcza, a tu mnie schwyciły
Niskie obłoki tak, że już nie moqę
Widzieć tych cudów w mgle ukrytych zgniłej?
To nie wystarczy, że rozedrzesz chmury,
By mi wysuszyć lice, wysmagane
Deszczem. Bo gdzież jest taki człowiek, który
Maść by pochwalił, gdy zgoiwszy ranę,
Zostawia bliznę? Wstyd twój nie uleczy
Mojego bolu ni twa skrucha; mamy
Słabą w tem ulgę, jeśli zabieg człeczy
Przykrej nam z wnętrza nie usunął szramy.
Przecież łzy twoje to perły bogate,
One mi wszystką wynagrodzą stratę.




XXXV.

Żem skrzywdzon przez cię, nie martw się; wszak róże
Nie są bez kolców, mąt jest w wód przezroczy.
Słońce i księżyc blask swój gubią w chmurze,
Owad pękówkę najpiękniejszą toczy.
Wszelki człek błądzi, a i ja też błądzę,
Że temi grzech twój gładzę obrazami,
Że, przekupując sam siebie, twą żądzę
Chcę uniewinniać, acz mniej ona plami.
Dla grzesznych zmysłów twych mam zmysł — tej chwili
Masz adwokata w swoim wrogu, we mnie,
W człeku, co sam się dziś oskarżać sili.
Tak się nienawiść ma zwalcza wzajemnie
Z moją miłością, z tym mnie do spólnictwa
Pchając, co z mego okradł mnie dziedzictwa.