Strona:William Shakespeare - Sonety.djvu/35

Ta strona została uwierzytelniona.
XLVIII.

Jakżeż, wychodząc, chowałem do skrytek
Najmniejsze fraszki, by nie sięgły po nie
I nie zużyły tego, co użytek
Mój li stanowi, rzezimieszka dłonie!
Lecz ty, przy którym fraszką me klejnoty,
Szczycie mych uciech i największy z smutków,
Ty się dziś zmieniasz, o luby, o złoty,
W łup pospolitych, złodziejskich wyrzutków!
Gdziem ja cię zamknął dzisiaj? O, jedynie
W schowku mej piersi, gdzieś nie jest, a przecie
Czuję, że jesteś! Nawiedzaj tę skrzynię,
Gdy chcesz, i rzucaj najswobodniej w świecie.
I stąd cię skradną! By łup zdobyć taki,
I wierność pójdzie złodziejskiemi szlaki.




XLIX.

W czasie — jeżeli czas ten przyjdzie zgoła, —
Gdy gniewnem okiem spojrzysz na me błędy,
Gdy miłość więcej dać już nie wydoła,
Bo tak jej każą przezorności względy,
W czasie, gdy słońce twych źrenic, spotkawszy
Mnie na swej drodze, ledwie mnie przywita,
Gdy miłość twoja na krok się łaskawszy
Zdobyć nie zechce, bo snać jest obfita
K'temu przyczyna — w czasie tym, sam swoje
Poznawszy błędy, podniosę swe ręce
Przeciwko tobie: w ten sposób ostoję
Zyskam i słuszność twej prawdy uświęcę,
Mówiąc: masz prawo rzucić mnie, jedyny,
Gdyż, byś mnie kochał, nie widzę przyczyny.