Strona:William Shakespeare - Sonety.djvu/74

Ta strona została uwierzytelniona.
CXXVI.

O, chłopcze luby, przed którym się chroni
Czas z swoją kosą i klepsydrą w dłoni!
Rośniesz i kwitniesz, dowodząc niezbicie,
Jak my więdniemy przy twoim rozkwicie
Pochód twój naprzód hamuje władczyni
Zniszczeń, Natura, a k'temu to czyni,
Ażeby chytrze wyśmiać czas i chwile
Przefrasobliwe swojej poddać sile.
Ale ty strzeż się, ty, jej dziecię hoże:
Ona dziś trzyma skarb swój, lecz nie może
Trzymać na zawsze, odda go na wieki
W dzień obrachunku, choć ten dzień daleki.




CXXVII.

Dawniej nie było białem, co jest czarnem,
Przynajmniej piękna nie miało nazwiska,
Dziś ono piękno dziedzictwem bezkarnem,
Co na to piękno wstyd bękarctwa ciska.
Bo odkąd każda ręka ukraść zdoła
Władzę Natury i brzydkość fałszywie
Upiększać umie, piękność ni kościoła
Nie ma ni nazwy, owszem, w wzgardzie żywie.
Przeto, ma pani, czarne są twe oczy,
Jak gdyby blask ich ukrył się w żałobie,
Że ten, któremu obcy wdzięk uroczy,
Depcąc Naturę, nadaje go sobie.
Lecz ta żałoba tak z twych ócz wyziera,
Że każdy woła: To piękność jest szczera!