Duszo! Ośrodku mej grzesznej powłoki,
Gliny, kuszonej przez szał rozhukany,
Masz li wciąż znosić wewnątrz ból głęboki,
Aby zewnętrzne domku barwić ściany?
Czemuż na krótko, mając go w dzierżawie,
Tyle wciąż wkładasz w to swe płone władztwo?
Czyżby karmiło się na twojej strawie,
Kres twego cielska, dziedzic twój, robactwo?
Więc, biedna duszo, żyj li na zatratę
Swojego sługi, zbądź się cierpień, wnętrze
Swoje li karmij, szychy zrzuć bogate,
Kup za czas ziemski chwile w niebie świętsze.
Chłoń śmierć, jak ona wszystkich w siebie wchłania,
A gdy śmierć skona, niema już konania.
Me miłowanie jest jak człowiek w febrze:
Po zwiększające chorobę wytwory
Sięga dłoń jego, o strawę on żebrze,
By zadowolić swój apetyt chory.
Lekarz miłości, rozum, zły, żem rady
Jego nie słuchał, rzucił mnie w mej doli.
I dzisiaj myślę, z tej rozpaczy blady,
Iż chuć jest śmiercią i że nie wyzwoli
Od niej lek żaden. Pozbawion rozsądku,
Popadłem w wraże, dzikie niepokoje;
Jestem szalony; bez składu i wątku
Są moje słowa, myśli, czyny moje.
Poprzysięgałem, żeś jasna, a oto
Jak piekło jesteś i noc, nie jak złoto,