Strona:William Yeats-Opowiadania.djvu/143

Ta strona została uwierzytelniona.

pana. Zielone gałązki osłoniły całe drzwi, tak iż był zniewolony przebijać się przez nie. Gdy wszedł do izby, blask słoneczny padał jasnemi krążkami na ściany, podłogę i stół, a wszędy było pełno powabnego zielonego cienia. Lecz starzec siedział, przytulając rękoma pęki lilij i róż, a głowa opadła mu na piersi. Na stole, po jego lewicy, leżała skórzana torba pełna pieniędzy złotych i srebrnych, niby przysposobiona do podróży, a koło prawej ręki spoczywała długa laska. Chłopiec dotknął go, lecz ów ani nie drgnął. Ujął go za ręce, lecz były zimne jak lód i opadły ciężko.
— Lepiejby mu było, — rzekło pacholę, — żeby był odmawiał różaniec i modlił się, jak inni, a nie trwonił życia na poszukiwaniach Mocy Nieśmiertelnych, które, gdyby chciał, znalazłby we własnem życiu i czynach. O tak, lepiejby było odmawiać pacierze i całować różaniec!
Spojrzał na wyszarzały błękitny kubrak i obaczył, że ten był obsypany pyłkiem kwietnym; gdy mu się przyglądał, naraz drozd, który wyskoczył ze stosu gałązek pod oknem, rozpoczął pogwizdywać piosenkę...

∗             ∗



124