wiać cieni szatańskich! — To rzekłszy, pobrnął w wodę. Za chwilę powrócił; kobieta znikła, a choć rąbnął mieczem przez powietrze i wodę, nie ugodził nikogo.
Pięciu rajtarów dosiadło znów koni i skierowało je w stronę brodu, jednak nie osiągnęło to skutku. Dokładali wszelkich starań, by je tam naprowadzić, i zachodzili w wodę to tędy to owędy; konie pieniły się i stawały dęba. Najstarszy z rajtarów ozwał się:
— Odjedźmy znów kawałek z powrotem w las, a może nam się uda przebyć rzekę nieco powyżej.
Wjechali znów pod strop konarów; bluszcz poziemny trzeszczał pod kopytami; a prątki przydrożne smagały ich po stalowych kłobukach. W jakie dwadzieścia pacierzy przyjechali znów nad rzekę, a w chwil niewiele znaleźli miejsce, gdzie można było się przeprawić, nie zapadając się poniżej strzemion. Las na drugim brzegu był bardzo rzadki, a światło księżycowe łamało się w podłużne pasma. Zerwał się wiatr i zaczął chyżo przeganiać obłoki wpoprzek tarczy miesięcznej, tak iż pasma poświaty zdały się pląsać w jakimś cudacznym korowodzie pomiędzy rozrzuconemi kuszczami i karłowatą smreczyną. Wierzchoły drzew poczęły jęczeć, a ich jęk był
Strona:William Yeats-Opowiadania.djvu/150
Ta strona została uwierzytelniona.
131