podobny do głosu nieboszczyka, który słychać w wichrze. Rajtarzy przypomnieli sobie wierzenie, że potępieńcy czyścowi są ponabijani na kończary drzew i cyple skalne. Skierowali się nieco na południe, spodziewając się tam znaleźć znowu szlak ubity, lecz nie mogli znaleźć z niego ani śladu.
Chwilami jęczenie stało się coraz to głośniejsze, a pląs białych poświetli księżycowych coraz to żwawszy. Po pewnym czasie zaczęły ich dochodzić dźwięki oddalonego grania. Był to odgłos kobzy; podjechali k’ niemu z wielką radością. Dobywał się z dna głębokiej jaskini, mającej kształt czarki. Wewnątrz jaskini znajdował się starzec w czerwonej czapce i o zwiędłem obliczu. Siedział przy ognisku z chróstu, u stóp miał płonącą szczapę, rzuconą na ziemię i grał zawzięcie na stareńkiej kobzie. Rude włosy zaciekły mu na twarz, niby rdza żelazna po kamieniu.
— Czyście widzieli mą żonę? — zawołał, podnosząc wzrok na chwilę — ona pierze! hej pierze!
— Boję się go, — rzekł młody rajtar — pewnikiem to jakiś Sidhe!
— Nie, — rzecze starszy wojak, — to człowiek, bo widzę piegi na jego gębie. Zmusimy go, żeby był naszym przewodnikiem! — rzekłszy to, dobył miecza, a drudzy uczynili to samo.
Strona:William Yeats-Opowiadania.djvu/151
Ta strona została uwierzytelniona.
132