świetle poranku. Zanadto byłem ogarnięty przesądem, by zapytać, dokąd jedziemy, lub by dostrzec, jakie bilety nabył Michał Robaertes, lecz z kierunku słońca poznawałem, że jedziemy na zachód; następnie po drodze, przy której rosnące drzewa miały podobieństwo do obdartych żebraków, uciekających z pochyloną głową na wschód, wywnioskowałem, że zbliżamy się do wybrzeża zachodniego. Potem znienacka pomiędzy niskiemi wzgórzami po lewej ręce ujrzałem morze, którego mętnoszara powierzchnia łamała się w białe smugi i centki.
Wysiadłszy z pociągu, mieliśmy jeszcze przed sobą, jakem się przekonał, kawał drogi do przebycia piechotą, więc ruszyliśmy, zapinając się szczelnie na wszystkie guziki, gdyż dął wiatr gwałtowny i dokuczliwy. Michał Robartes milczał, a znać na nim było niepokój, że zdał mnie na pastwę mych myśli. Gdyśmy szli, mając z jednej strony morze, a z drugiej skalisty bok wielkiego przylądka, mogłem stwierdzić z nową dokładnością, jakiego wstrętu doznawałyby wszystkie me nałogowe myśli i uczucia, gdyby w ośrodku mego umysłu nie zaszła jakaś tajemna zmiana, albowiem szare bałwany, opierzone kipiącą pianą, stały się objawem brzemiennego, fantastycznego życia wewnętrznego. Gdy zaś Michał Robartes
Strona:William Yeats-Opowiadania.djvu/222
Ta strona została uwierzytelniona.
203