się pożywić tem młótem, co to podają świniom w korycie. Ale wam to będzie najlepiej, żebyście odrazu poszli do księdza, niechby z was zdjął ten urok, który ktoś na was rzucił.
Tedy on chciał wyjść z domu, lecz zaczęli mu przedkładać, że najlepiejby było, żeby ostał na nocleg i nabrał krzepy na dalszą podróż; po prawdzie było to nieodzowne, gdyż był wielce osłabiony, a gdy zastawiono przed nim warzę, to jął zawijać ją żarłocznie, jakby od urodzenia nic nie miał w ustach. Któryś tam z chłopów ozwał się:
— Ciewy, a to-ci wcina, jakby przychodził z kraju, gdzie i lebioda nie rośnie!...
Już dzień biały był na niebie, gdy wyruszył, a czas mu się dłużył setnie, zanim dotarł do domu Marji Lavelle. Lecz gdy wszedł w obejście, obaczył, że drzwi były wyłamane, strzecha spadała z okapów, a wokoło nie było żywej duszy. Zaś gdy zapytał sąsiadów, co stało się z Marją, umieli mu powiedzieć tylko tyle, że wyrzucono ją z domu, że wyszła za jakiegoś wyrobnika i oboje poszli szukać roboty w Londynie czy Liverpoolu, czy w jakowemś innem wielkiem mieście. Czy dostała lepsze, czy gorsze zajęcie, tego już się nie dowiedział, jako też nigdy nie spotkał się z nią ani też z wieścią o niej.
∗ ∗
∗ |