do łóżka i niech mu każe myśleć o cmentarzu w Collooney, a nie o żeniaczce. Ino nie marudź z tem, bo oni se ułożyli, że jutro ma być ślub, a jabym wolała doczekać się świtania dzionka mej śmierci, aniżeli tego dnia.
— Nie bój się! już mu wpieprzę taką śpiewkę, że się schowa pod ziemię ze wstydu i markotności; lecz powiedz-że mi, ile to lat sobie on liczy, bo chciałbym o tem natrącić w piosence?
— O! on ma tych lat, a lat! On jest taki stary, jak ty, Hanrahanie Rudy.
— Tak stary jak ja? — powtórzył Hanrahan, a głos mu się jakby załamał — tak stary jak ja? Co znowu! między nami jest ze dwadzieścia lat różnicy! Ależ to ciężkie czasy, doprawdy, przyszły na Hanrahana, że dziewczątko, której liczko rozkwita majową krasą, uważa go za starego człowieka! Tfu, na psa urok! aleś mi wbiła kolkę w serce!
Odwrócił się i powlókł się drogą, aż doszedł do wielkiego głazu i usiadł na nim, gdyż zdało mu się, że całe brzemię lat w mgnieniu zwaliło mu się na barki. Przypomniał sobie, że nie było to tak dawno, jak powiedziała mu jakaś niewiasta w pewnym domu:
— Nie jesteś ty już teraz Rudym Hanrahanem, lecz Hanrahanem Płowym, bo twe włosy przybrały barwę paczesi konopnej.
Strona:William Yeats-Opowiadania.djvu/61
Ta strona została uwierzytelniona.