teczki różane, opadając z trzepotem w dolinę, zmieniały wygląd, aż przeobrażały się niejako w orszak mężczyzn i niewiast kędyś daleko we mgle, przyobleczony w barwę różową. A ta barwa mieniła się później w rozmaite barwy i widział długi korowód wysmukłych, urodziwych młodzieńców i dziewic, pięknych jak królewne, które nie odchodziły od niego, lecz krążyły dokoła niego tędy i owędy; ich twarze, naprzekór dumnej naogół postawie, były pełne tkliwości, a przytem bardzo blade i wymęczone, jakgdyby znać było na nich nieustanne rozpamiętywanie rzeczy niezmiernie smutnych. A z pośród mgły wyciągały się jakieś widmowe ramiona, niby chcąc je pochwycić, ale nie zdołały ich dosięgnąć, gdyż spokój, który był ponad niemi, nie mógł być zmącony. Zasię przed niemi i poza niemi, ale w pewnej odległości, jakby z uszanowania, znajdowały się inne zjawy, opadając to wznosząc się lub przechodząc w tę i ową stronę; po ich wirującym locie poznał Hanrahan, że są to Sidhe, prastare strącone bóstwa — a mroczne ramiona nie usiłowały ich pochwycić, ponieważ im już nie dano ani grzeszyć ani słuchać. Wszystkie one malały w oddaleniu i zdawało się, że odchodzą ku białym wrotom, co są na zboczu góry.
Strona:William Yeats-Opowiadania.djvu/72
Ta strona została uwierzytelniona.
73