Gramolił się na wzgórze z wielką trudnością, jakby miał na plecach ogromne brzemię, aż wreszcie nieco na lewo zobaczył światełko; przyszło mu na myśl, że to niewątpliwie świeci się w domu Winny, przeto zobaczył ze ścieżki, by tam się udać. Lecz chmury zakryły niebo i nie mógł dokładnie rozeznać drogi, to też uszedłszy zaledwie kilka kroków, pośliznął się i wpadł w rów, służący do osuszania moczarów; wprawdzie jakoś tam się z niego wydostał, chwytając się pęków wrzosu, jednak upadek bardzo nim wstrząsnął, tak iż miał raczej ochotę, by spocząć, niż iść dalej. Ale Hanrahan zawsze był zuchem, więc jakoś tam kusztykając puścił się znów w drogę, aż wreszcie zaszedł do koliby Winny; nie miała ona okien, a światło wydostawało się przez drzwi. Postanowił wejść do chaty i krzynkę odpocząć, jednakowoż gdy stanął w drzwiach, nie zobaczył tam Winny; siedziały w izbie jeno cztery siwe staruchy, grając w karty — Winny nie było pomiędzy niemi. Hanrahan przysiadł na kupie torfu, ponieważ był zmęczony śmiertelnie i nie miał najmniejszej chęci do grania, a kości jego i stawy odczuwały dotkliwie niedawną przeprawę. Słyszał, jak cztery kobiety grając rozmawiały i wywoływały swe karty, a zdawało mu się, że mówiły tak samo, jak przed laty ów cudzoziemiec w lamusie:
Strona:William Yeats-Opowiadania.djvu/81
Ta strona została uwierzytelniona.
62