Strona:Wincenty Kosiakiewicz - Trzydzieści morgów.djvu/28

Ta strona została uwierzytelniona.

Jędrek spuścił smutno głowę na dół.
— A ja nic nie wiedziałem. Myślałem, że go zastanę i powitam.
Nie mówili nic przez czas jakiś.
Wreszcie Jagna sama pierwsza zaczęła mówić, aby dowiedział się, czyj jest grunt, na który sobie wiele lat ostrzył zęby.
Zaczęła od choroby.
— Bardzo go w sobie bolało — opowiadała — krzyczał i stękał okrutnie. Nieraz to w domu i trudno było usiedzieć. Czasem nad ranem to już nie stękał, ale tak jęczał po cichu. Mój dochodzi do niego, a on powiada: „mój Bartku, na mnie już przyszła moja godzina, ja wieczora nie dociągnę. Załóżże duchem konie — weź dziesięciorublowy papierek w szmatkę i skocz po rejenta do miasteczka“.
Jędrek poruszył się na siedzeniu i w oczach błysnął mu ogień.
— Do rejenta? — zapytał.
— A juści. Powiada: „chcę zrobić testament, śpiesz się jeno, aby mnie nie zadusiło, nim wrócisz“.
— I nie zadusiło? — spytał Jędrek.
— Dusiło go, dusiło, ale jeszcze żył trochę za południe.
— I spisał testament?
— A juści.
— No, i zapisał też wam co?
— A zapisał.
— I co?
— Co? wszystko.
Znowu Jędrek podniósł się z krzesła na tę wiadomość.
— Co! — krzyknął — wam wszystko? A mnie co?
— A nic.
— Nic!! nic?!
— No, no, zobaczymy — rzekł. — Testament musi być u rejenta, to się zobaczy.