Strona:Wincenty Rapacki - Król Husytów.djvu/10

Ta strona została skorygowana.

Jak gdyby w odpowiedzi na rzucone pytanie astrologa, kilka gwiazd sunęło ku ziemi.
Mistrz Marcin się wzdrygnął, a potem zamyślił poważnie.
— Może to ich zagłada. Szaleni! szaleni! staczać bój z Rzymem! Ha! i ja tam byłem takim.
Ktoby go widział w tej chwili, zastanowiłby się mocno nad tem posępnem i surowem obliczem i odgadnął łatwo, że tam wobec tłumów miało ono maskę.
Tam była poza — tu była prawda.
Człowiek był nie duży wzrostem, ale barczysty i dobrze zaokrąglony, wyglądał na lat czterdzieści. Głowę miał proporcyonalną, okrągłą z gęstym, kędzierzawym włosem. Pod sklepionym czołem błyszczały czarne, przenikliwe oczy. — Twarz bez zarostu z wydatnym nosem i kształtnemi ustami, na których igrał szyderczy uśmiech.
Ten uśmiech tak niezwyczajny na ustach astrologa, którego oblicze świeciło tajemniczością i namaszczeniem wobec tłumów, charakteryzował człowieka i lekarza.
Ocknął się wreszcie z zadumy, zamknął okno, potem skierował się ku małym drzwiom na północ i po kilku stopniach znalazł się na dole w obszernej, oświetlonej komnacie.
Było to laboratoryum i pracownia lekarza.
O ile izba astrologa była zimna i pusta,