Ze źrenic jego, zda się, żółć ciekła zawistna;
Spojrzenie w lot ścinało wilgoć w szron śniegowy —
A broda twarda, ostra — ruda wiecha istna —
Nadawała mu wyraz w pełni judaszowy.
Był więcej niż zgarbiony, bo złamany w kroku;
Grzbiet i tułów schylone po linji trotuaru,
Zaś kij, którym się wspierał. dopełniał widoku
Czegoś, co nie ma miana — bezsensu z koszmaru:
Czworonóg chromy, albo żyd z trzema łapami. —
Ciężko, ze złością spuszczał w śnieg i błoto nogi,
Jak gdyby trupy miażdżył swemi buciskami —
Chociaż obcy, jednakże jak wilk światu wrogi.
A za nim stąpał drugi: grzbiet, kij, wzrok jednaki,
Ten sam łachman i broda; z jednego szły piekła
Owe zjawy potworne, stuletnie bliźniaki:
Szli krok w krok — do jednego celu chuć ich wlekła.
Co za ohydny spisek wkoło mnie uknuto —
Czy złośliwy przypadek drwił ze mnie? Bo oto
Siedmiu ich takusieńkich gdzieś z piekła wypluto:
Mnożyli się, jakgdyby ich rodziło błoto.
Komu się ta przygoda wyda błahą może,
Zbieg zdarzeń — przypadkowy, a strach — niedorzeczny,
Niech zważy, że to całe zgrzybiałości morze —
Że tych siedmiu potworów miało stygmat wieczny!