Zaledwie Kandyd dobił do gospody, uczuł objawy lekkiej choroby, spowodowanej zmęczeniem. Ponieważ miał na palcu olbrzymi dyament, a również zauważono w jego pojeździe nader ciężką szkatułę, znalazło się natychmiast dwóch lekarzy, których wcale nie wzywał, paru serdecznych przyjaciół nie odstępujących go ani na chwilę, i dwie dewotki które grzały mu polewkę. Marcin powiadał: „Przypominam sobie, iż, podczas pierwszej podróży, również zachorzałem w Paryżu; byłem bardzo ubogi; to też, nie miałem na usługi ani przyjaciół, ani dewotek, ani lekarzy, i wyzdrowiałem“.
Wszelako, pod wpływem lekarstw i puszczania krwi, choroba Kandyda pogorszyła się znacznie. Pewien poczciwy obywatel, zamieszkały w tejże dzielnicy, przyszedł, z całą słodyczą, domagać się odeń obligu płatnego na okaziciela[1] na tamten świat. Kandyd nie chciał o tem słyszeć; dewotki upewniały że to nowa moda; Kandyd odpowiedział, że nie należy do ludzi upędzających się za modą. Marcin chciał wyrzucić natręta oknem. Klecha przysięgał, że nie zechcą pochować Kandyda. Marcin klął się, iż wnet pochowa samego klechę, jeśli nie zostawi ich w spokoju. Kłótnia stawała się coraz żywsza; Marcin wziął go za kark i wyrzucił bez ceremonii, co spowodowało wielkie zgorszenie, i, w następstwie, protokół w policyi.
Kandyd wyzdrowiał; podczas rekonwalescencyi miewał u siebie na wieczerzy nader wykwintne towarzystwo. Grywano dość grubo. Kandyd był wielce
- ↑ Aluzya do biletu spowiedzi odbytej u księdza uznającego bullę Unigenitus (1713) wymierzoną przeciw jansenistom; biletem takim musiał się wykazać każdy, kto chciał uzyskać ostatnie namaszczenie. Wynikłe stąd spory trwały aż do r. 1756.