Strona:Wolter - Powiastki filozoficzne 01.djvu/104

Ta strona została uwierzytelniona.

wieczoru. Panowało głębokie milczenie, bladość obsiadła czoła poniterów, niepewność czoło trzymającego bank; zaś gospodyni domu, siedząc obok nieubłaganego bankiera, śledziła oczyma rysia wszystkie parole, wszystkie stawki graczy; wszelkie zakusy wyłamania się z prawideł poskramiała z uwagą surową lecz grzeczną, nie okazując gniewu, z obawy aby nie postradać klienteli. Dama ta kazała się nazywać margrabiną de Parolignac. Córka jej, piętnastoletnia panienka, siedziała wśród poniterów i mrugnięciem oka ostrzegała o oszukaństwach nieboraków, którzy starali się naprawiać okrucieństwa losu. Labuś, Kandyd i Marcin weszli; nikt się nie podniósł z miejsca, nie pozdrowił, nie spojrzał na nich; wszyscy byli głęboko zajęci kartami. „Pani baronowa de Thunder-ten-tronckh była uprzejmiejsza“, pomyślał Kandyd.
Tymczasem, labuś nachylił się do ucha margrabiny, która podniosła się z lekka, uczciła Kandyda wdzięcznym uśmiechem, Marcina zaś dystyngowanem skinieniem głowy. Kazała podać krzesło i karty Kandydowi, który, w dwóch taliach, przegrał pięćdziesiąt tysięcy; poczem wszyscy zasiedli bardzo wesoło do wieczerzy. Wszyscy dziwili się, że Kandyd nie był wzburzony po stracie; lokaje szeptali między sobą ze swą lokajską filozofią: „To musi być z pewnością jakiś milord angielski“.
Wieczerza toczyła się jak zazwyczaj w Paryżu: zrazu milczenie, potem gwar słów niepodobnych do rozróżnienia, następnie koncepty, po największej części bez smaku, fałszywe nowinki, niedorzeczne