Jednego dnia, kiedy Kandyd, w towarzystwie Marcina, miał zasiąść do stołu z cudzoziemcami zamieszkałymi w gospodzie, jakiś człowiek z twarzą koloru sadzy przystąpił doń z tyłu, i, biorąc Kandyda za ramię, rzekł: „Gotuj się pan do drogi, i to natychmiast“. Obraca się i spostrzega Kakambę. Tylko widok Kunegundy zdołałby go bardziej zdumieć i ucieszyć. Omal że nie oszalał z radości. Chwycił drogiego przyjaciela w objęcia. „Kunegunda jest tu, prawda? Gdzież ona? Prowadź mnie do niej, niech skonam z radości na jej widok. — Niema jej tu, odparł Kakambo; jest w Konstantynopolu. — Och, nieba! w Konstantynopolu! ale, gdyby nawet była w Chinach, pędzę tam; lećmy! — Pojedziemy po wieczerzy, odparł Kakambo: nie mogę rzec więcej; jestem niewolnikiem, pan mój czeka na mnie, muszę iść usłużyć mu do stołu; nie mów ani słowa, kończ wieczerzę i bądź gotowy“.
Kandyd, zdjęty równocześnie radością i bólem, uszczęśliwiony iż widzi z powrotem wiernego posłańca, zdumiony iż ogląda go niewolnikiem, pełen myśli o odzyskaniu ukochanej, ze wzruszenem sercem, z myślami pełnemi niepokoju, zasiadł do stołu wraz z Marcinem, który patrzał z zimną krwią na wszystkie te przygody, oraz z sześcioma cudzoziemcami, przybyłymi na karnawał do Wenecyi.
Strona:Wolter - Powiastki filozoficzne 01.djvu/127
Ta strona została uwierzytelniona.
XXVI. Jak Kandyd i Marcin spożyli wieczerzę z sześcioma cudzoziemcami i kim byli owi cudzoziemcy.