przyjdzie na myśl puścić się za nami“. Ostatnie słowa wymówił już w galopie; pędząc, krzyczał po hiszpańsku: „Miejsca, miejsca dla wielebnego ojca pułkownika!“
Kandyd i jego sługa znaleźli się już poza granicami, a nikt jeszcze w obozie nie wiedział o śmierci Niemca-jezuity. Przezorny Kakambo pamiętał o tem aby zgarnąć do sakwy nieco chleba, czekolady, szynki, owoców i parę miarek wina. Zapuścili się na swych andaluzyjskich rumakach w nieznany kraj, bez śladu jakiejś drogi. Wreszcie, ukazała się ich oczom piękna łąka poprzecinana strumieniami. Podróżni zsiadają, aby popaść wierzchowce. Kakambo namawia pana aby się pokrzepił, i sam daje przykład. „Jakże chcesz, powiadał Kandyd, abym jadł szynkę, kiedy oto zabiłem młodego barona, i skoro przeznaczeniem mojem jest nie oglądać już pięknej Kunegundy na oczy? na co mi przedłużać nędzne dni, skoro mam je wlec zdala od niej, w zgryzocie i rozpaczy?“
Tak powiadając, wziął się wszelako do jedzenia. Słońce miało się ku zachodowi. Zbłąkani podróżni usłyszeli jakieś krzyki, które zdawały się pochodzić od kobiet. Nie wiedzieli, czy krzyki te wyrażają ból czy radość; zerwali się wszelako spiesznie, zdjęci