Tymczasem oprowadzono ich po mieście, pokazano budowle publiczne wznoszące się pod chmury, stopnie ozdobione tysiącznemi kolumnami, fontanny z czystej wody, fontanny z wody różanej, ze słodkich likierów, które płynęły ustawiczne po wielkich placach wyłożonych jakimś drogim kamieniem, wydającym zapach podobny woni goździków i cynamonu. Kandyd zapragnął widzieć gmachy sądowe, pałac sprawiedliwości; powiedziano mu, że nic podobnego nie istnieje i że w tym kraju nie znają procesów. Zapytał, czy istnieją więzienia; powiedziano że nie. Co go najwięcej i najprzyjemniej zdziwiło, to pałac Nauk, z galeryą długą na dwa tysiące kroków, szczelnie zapełnioną matematycznymi i fizycznymi przyrządami.
Oprowadziwszy gości, w ciągu popołudnia, po tysiącznej może części całego miasta, zawiedziono ich z powrotem do pałacu. Kandyd zasiadł do stołu w towarzystwie króla, sługi swego Kakamby, i licznych dam. Nigdy nie widziano znakomitszej zastawy, i nigdy nikt nie iskrzył się tak dowcipem przy wieczerzy, jak królowej krainy. Kakambo tłómaczył Kandydowi wszystkie trefne odezwania króla, ktore, nawet przetłómaczone, nie traciły swej trefności. Ze wszystkich rzeczy które zdumiewały Kandyda, ta pewnie nienajmniejszy dawała mu powód do zdziwienia.
Spędzili miesiąc w tej gościnie. Kandyd bezustanku powtarzał: „To prawda, przyjacielu, jeszcze raz ci przyznaję, że zamek, w którym się urodziłem, nie umył
Strona:Wolter - Powiastki filozoficzne 01.djvu/84
Ta strona została uwierzytelniona.