zadowolonym ze swego stanu; innym zaś da jakieś odszkodowanie.
Posiedzenie trwało do czwartej rano. Słuchając wszystkich przygód, Kandyd wspominał to, co mówiła staruszka w drodze do Buenos-Aires, oraz zakład jaki chciała przyjąć, że nie znajdzie się na okręcie osoby, którejby się nie zdarzyło w życiu jakieś wielkie nieszczęście. Za każdą nową opowieścią, przychodził mu na myśl Pangloss. „Mistrz Pangloss, mówił, byłby w wielkim kłopocie, gdyby mu przyszło dowieść swego systemu. Chciałbym, aby był tutaj. To pewna, że, jeżeli wszystko idzie dobrze, to chyba w Eldorado, ale nie na reszcie ziemi“. Wreszcie, rozstrzygnął wybór na korzyść biednego uczonego, który pracował przez dziesięć lat dla Amsterdamskich księgarzy. Osądził, iż niema na świecie rzemiosła, któreby mogło bardziej dać się we znaki.
Ten uczeniec, pozatem bardzo zacny człowiek, doznał wielu nieszczęść: żona go okradała, syn grzmocił, córka opuściła go i uciekła z jakimś Portugalczykiem. Wkońcu, pozbawiono go małej posadki która dawała mu środki do życia, predykanci zaś Surynamscy prześladowali go, ponieważ brali go za Socynianina[1]. Trzeba przyznać, że inni byli conajmniej równie nieszczęśliwi jak on; ale Kandyd miał nadzieję iż uczony będzie go rozrywał w ciągu drogi. Wszyscy rywale osądzili, iż Kandyd wyrządza im wielką niesprawiedliwość; ułagodził ich, dając każdemu po sto piastrów.
- ↑ Sekta odrzucająca mistyczną stronę wiarę, nazwana od założyciela jej Socyna (1525—1562).