Stary uczony, imieniem Marcin, puścił się tedy z Kandydem do Bordeaux. Obaj wiele widzieli i przecierpieli; gdyby nawet okręt miał odbyć drogę z Surinam do Japonii przez Przylądek Dobrej Nadziei, nie zbrakłoby im tematu do rozmowy o wszelakich fizycznych i moralnych niedolach.
Jednakże, Kandyd miał nad Marcinem jedną wielką przewagę: mianowicie ciągle spodziewał się ujrzeć Kunegundę, Marcin zaś nie spodziewał się już niczego; co więcej, Kandyd miał złoto i dyamenty. Mimo iż stracił setkę baranów obładowanych największymi skarbami ziemi, mimo że zawsze miał na sercu łajdactwo Holendra, wszelako, kiedy myślał o tem co mu zostało w kieszeniach i kiedy mówił o Kunegundzie, zwłaszcza pod koniec obiadu, przechylał się ku systemowi Panglossa.
„A pan, panie Marcinie, rzekł do uczonego, co rozumiesz o tem? jakie jest pańskie zapatrywanie na moralne i fizyczne zło? — Panie, odparł Marcin, klechy oskarżały mnie że jestem socynianem, ale, jeżeli mam rzec prawdę, jestem manichejczykiem[1]. — Żartujesz ze mnie, rzekł Kandyd; niema już na świecie manichejczyków. — Ja nim jestem, odparł Marcin; nie wiem co na to poradzić, ale nie umiem myśleć inaczej. — Musisz być tedy opętany przez djabła, rzekł Kandyd. — Mięsza się on tak pilnie do spraw tego świata, rzekł Marcin, że mógłby łatwo znaleźć się we mnie, jak i wszędzie
- ↑ Manichejczycy, uczniowie Manesa, herezyarchy urodzonego w Persyi w r. 240, przyjmują, iż świat jest dziełem dwóch sprzecznych pierwiastków: dobrego i złego, obu wiecznych i niezawisłych.