zawsze zjadały gołębie, kiedy je napotkały? — Bezwątpienia, rzekł Kandyd. — No więc, odparł Marcin, jeżeli kobuzy zawsze mają ten sam charakter, dlaczego miałby się zmieniać u ludzi? — Och, rzekł Kandyd, jest gruba różnica: bądź co bądź, wolna wola...“ Tak rozprawiając, dobili do Bordeaux.
Kandyd zatrzymał się w Bordeaux tylko tyle, ile trzeba było aby sprzedać parę kamyków z Dorado, i zaopatrzyć się w wygodny pojazd na dwie osoby; nie umiał się już bowiem obejść bez filozofa Marcina. Zmartwiony był tylko bardzo, że musi rozstać się z baranem, którego zostawił Akademii nauk w Bordeaux. Ta ogłosiła jako przedmiot dorocznego konkursu zagadnienie, czemu ów baran ma czerwoną wełnę; nagrodę przyznano pewnemu uczonemu z północy, który udowodnił, przez A plus B, minus C, podzielone przez D, że baran musiał być czerwony i umrzeć na księgosusz.
Wszelako, wszyscy podróżni których Kandyd spotkał w gospodach po drodze, powiadali: „Jedziemy do Paryża“. Ta powszechna skwapliwość obudziła w nim wreszcie ochotę ujrzenia stolicy; nie było to wielkiem zboczeniem z drogi do Wenecyi.
Wjechał do miasta od przedmieścia Saint-Marceau; doznał wrażenia, że znajduje się w najszpetniejszej mieścinie Westfalii.