mnie się wydało, że owo „Nowe przesiedlenie” jest to jakiś rodzaj małego „ananke” w drobniutkim światku, w ubogiem istnieniu jednego z naszych biednych braci Macedońców, lub innego współrodaka. Aby rozwiązać tę zagadkę, nie trzeba było zapuszczać się głęboko w zamierzchłe stulecia, wystarczało wejść do szynku i napić się wina.
Tak też uczyniłem.
We drzwiach spotkał mnie tęgi, sześćdziesięcioletni człowiek w szajakowem[1] starem ubraniu, siwy już, z twarzą pomarszczoną, lecz dobrą, uśmiechniętą i przyjacielską — typ dobrodusznej, prowincyonalnej twarzy, jaką mieli nasi ojcowie i dziadowie w czasach tureckich. — Był to sam szynkarz.
Po izbie krzątała się żwawo kobieta, mająca około lat pięćdziesięciu, o twarzy pełnej i łagodnej, odziana w ciemną, szajakową, bardzo zniszczoną suknię. — Była to żona szynkarza.
Oboje przywitali mnie uprzejmie. — Mężczyzna otworzył drzwiczki, zapraszając do pustego, wybielonego wapnem pokoiku z małym stolikiem po środku. Było to widocznie miejsce, przeznaczone dla zamożniejszych gości. — Jego żona przyniosła zamówioną szklankę wina i wróciła do izby szynkownej.
Wypowiedziałem odrazu szynkarzowi przyczynę, która mnie tam sprowadziła.
A on, pogładziwszy z uśmiechem zadowolenia siwe wąsy, odrzekł:
— Jesteście zaciekawieni, panie, jak widzę; i inni mnie już o to pytali... A co pan o tem sądzi? Czy to tak sobie bez celu umieszczono tam? Myśmy oboje z żoną „Trakijcy”.[2] A wy, panie, zkąd jesteście?...
A, tak? i wyście z Tracyi? Pięknie. — My tylko,