Strona:Wybór nowel (Wazow) 077.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

rana przed naszym wymarszem, dam mu sto kijów, jak go tylko złapię. Pamiętaj dobrze.
— Ale cóż znowu, mnie zabijcie, jak go znajdziecie, on nie nicpoń, czyż nie wiesz? Cóż on winien? — bąka zatrwożona baba Wida, myśląc o Wełku, siedząccm na strychu.
— Sto kijów dereniowych! ani jednego mniej — powtórzył Iwan i odszedł.
A Wełko, drżąc jak w febrze, patrzył za nim przez otwór, zrobiony w dachu. On słyszał obietnicę strasznego Moriswini i jeszcze więcej się przestraszył. Posunął się w kąt strychu, wlazł w słomę, zakopał się w niej po szyję. I tak pozostał do wieczora.


∗             ∗

Nazajutrz zrana patrzy przez szczelinę: na majdanie masa rezerwistów, wszyscy z jego drużyżyny[1], wszyscy weseli, umundurowani, a na ich czapkach, ubranych jesiennemi kwiatami, błyszczą w słońcu złote lewki, w ustach trzymają gałązki bukszpanu, którym ubrali także karabiny; ładunki, nanizane jak paciorki, krzyżują im się na piersiach. A jak im do twarzy z blaszanemi manierkami, wiszącemi u ich boków! Słońce się w nich przegląda.
Nastała cisza, rezerwiści uszeregowali się naprzeciw jego chaty.

Przyszedł z karczmy Iwan Moriswinia[2], w wysokiej, jak komin, czapie, w którą zatknął jakieś białe pióro. Stanął przed szeregami, mówił coś do nich, dał znak ręką, oni ruszyli z miejsca powolnie, równo, w porządku, a on przed nimi. Po za nimi zaś tłumy żegnających. Zabrzmiała pieśń donośna i dźwięczna. Wełko słuchał, nie mógł się nasycić słodyczą tej pieśni; a pieśń napełniała całe sioło, niebo, lasy. Odeszli, znikli, od czasu do czasu wiatr

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – drużyny.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Moriswina.