Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.X.djvu/123

Ta strona została skorygowana.

115
SFINKS.

I Jan zarumieniony, pobiegł chyżo do drzwi pana Szyrki, który przechadzał się szerokiemi kroki po pokoju, dumając może: z czém grać pójdzie na Senatorską ulicę?
— Przyszedłem podziękować panu i pożegnać go, zawołał zdyszany, chwytając swoje manatki.
— Co? już! dziś? w nocy? a prosiłżeś o nocleg? rzekł zdziwiony Szyrko, który chciał się dowiedzieć, gdzie tak rychło barłóg mógł sobie znaleźć jego uczeń?
— Nie chcę wam być ciężarem, więc żegnam i idę.
Pan Szyrko nie miał wcale złego serca: wadą jego główną było głupstwo szerokich rozmiarów. Ta ucieczka nocna poruszała go trochę i łechtała zgryzotą. Wreszcie miał już nałóg widzenia tego ucznia u siebie; coś go niepokoiło widząc, że odchodzić zamyśla.
— Ale dokądże? spytał.
— Daje mi tu przyjaciel, znajomy, schronienie.
— Ale któż taki?
— Ubogi, litościwy student.
— Hm! hm! wykrzyknął Szyrko. A po cóż się śpieszyć? Maciek wisus i łajdak, o czém się codzień przekonywam; dam mu kolanem odprawę. Z ciebie chłopak stateczny, niczego; gdybyś chciał trzeć farby i czyścić trzewiki i bóty, i izbę umiatać, dałbym ci miejsce Maćka.
— Dziękuję, dziękuję, rzekł Jan. Nie mogę być sługą, bo nie o sobie tylko myśleć muszę, ale o losie matki biednéj, i o siostr przyszłości. Będę szukał sposobu uczenia się i wyjścia na coś lepszego.
— A! z panem Bogiem! urażony trochę i tknięty rzekł pan Szyrko. Z panem Bogiem i krzyżyk na drogę. Ruszajże sobie! próbuj, a pamiętaj, że także za początki mnie winieneś wdzięczność i za kwartał utrzy-