Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.X.djvu/133

Ta strona została skorygowana.

125
SFINKS.

— Lorenzo przyprowadził mi go; był jakiś czas u Szyrki.
Te słowa: „Był u Szyrki” uderzyły Maryettę: spojrzała na męża.
— Dla czegoż się ztamtąd oddalił? spytała.
— Szyrko dwa czy coś lata brał za naukę jego opłatę od protektora chłopięcia kasztelanica Trąbskiego, który właśnie umarł niedawno.
— Tak! a gdy goły, to ty go chcesz wziąć darmo. Marnotrawniku! o! jak to do ciebie podobne! Żona i dzieci nic nie mają, a ty cudzemi się myślisz opiekować. Ale cóż to za łotr z tego Szyrki! dodała.
Trzeba wiedzieć, że Maryetta nienawidziła kawalera Athanazyusza.
— Dobrze, dobrze! zawołała namyśliwszy się. Upokorzymy tego łajdaka, tego bazgrałę, co się ma za malarza dla tego, że się z niego ksiądz biskup naśmiewa, i śmie mierzyć się a nawet prym brać przed tobą. Dobrze, pokażemy całemu miastu, że nie ma serca, tak jak nie ma głowy. Weźmiemy tego chłopca.
— O! ty masz złote serce, Maryetto! zawołał uradowany Włoch, całując zabrukane jéj ręce. Tyś taka dobra! Tak! tak! weźmiemy sierotę, przyjmiemy, przytulimy.
— Daj mi pokój z tém dobrém sercem! Ja ze złości go biorę. Ale pokażże mi go wprzódy — chcę go widzieć, bo tyś gotów kalekę jakiego, obrzydliwca wziąć na niewidziane; ty wszystko robisz bez najmniejszéj uwagi.
— Zaraz go zobaczysz! zaraz!
I Batrani wybiegł do Lorenza z uradowaną twarzą.
— Wołaj tego chłopca! wołaj! Moja złota Maryetta