— Precz z nim! zawołała, tupiąc nogą: niech ztąd idzie! niech idzie sobie! niech żebrze! Precz z nim, to niecnota!
— Kto? co? spytał pokornie Włoch.
— Kto? Ty mnie pytasz, jakbyś nie rozumiał? Dawno musiałeś o tém wiedzieć. Ten próżniak, zamiast pracować, bałamuci się z dziewczętami jakiemiś z przeciwka. Twój Jan, twój ulubieniec! Nie chcę go wiecéj w domu, precz z nim jednéj godziny!
— Ale Maryetto droga, samaś...
— Tak! „samaś go chciała”, — sama chcę teraz, abyś go sromotnie wypędził. Zaraz, zaraz, natychmiast!
— Moja Maryettto droga! ja go kocham, ja się do niego przywiązałem. Jeżeli winien, można go naganić, postraszyć. Ale cóż zawinił? To szał młodości. Daj się przebłagać, ja sam cię za niego przepraszam.
— Nie chcę nic słyszeć! nie chcę wiedzieć o niczém więcéj! Niech sobie idzie, niech idzie precz! Od dawna już znieść go nie mogę, nie cierpię.
Malarz się uśmiechnął.
— Jestżeś nieubłagana? spytał raz jeszcze, biorąc za klamkę.
— Wypędzić go, i to zaraz! mówię ci: zaraz!
Batrani spuścił głowę, ruszył ramiony, chciał mówić coś jeszcze, ale kobieta, któréj gniew mieszał się ze łzami, wypchnęła go za drzwi i zamknęła się na rygiel, aby płakać niewidziana.
Włoch długo się namyślał; potém wziął ukryty w kąciku woreczek, odliczył kilka dukatów, łza mu się zakręciła w oku, westchnął, i poszedł ku izdebce Jana tak smutny, jakby sam został wypędzony.
Jan przeczuwał coś i lękał się; powitał jednak wesoło
Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.X.djvu/153
Ta strona została skorygowana.
145
SFINKS.