Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.X.djvu/175

Ta strona została skorygowana.

167
SFINKS.

żom, obchodził uroczyście stuletnią pamiątkę wiedeńskiego zwycięztwa, malował z Baciarelli’m, kochał piękne panie, a płakał łzami rzewnemi w duszy.
Ale wówczas nikt tych łez nie widział, łez słabości, łez dziecinnych, łez bezsilnéj niewiasty; widziano tylko powierzchowne wesele i zwodniczą pomyślność. Wychwalano wspaniałość króla, który dawał Karpińskiemu nagi kawał ziemi, puszczą niewytrzebioną okrytéj, a Naruszewiczowi bogate biskupstwa, którego dni uprzyjemniali Trębecki, wychowaniec Francyi, i Węgierski, naśladowca Piron’a.
O. gwardyan sam zachęcił Jana, aby szedł do Warszawy, prorokując mu tam świetne dla jego talentu losy, byleby się dał poznać królowi jakimkolwiek sposobem. Z odwagą w sercu, z ową żądzą gorącą zdobycia świata, która tylko do krańca młodości towarzyszy człowiekowi, Jan postanowił spróbować szczęścia. Niebieskie oczy Jagusi nieraz go wabiły ku Wilnu; lecz los matki, nadzieje lepszéj przyszłości rozkazywały iść do Warszawy.
Chłodnym porankiem jesieni pożegnali się w progu chaty. Jan napotkał był furmana powracającego do Warszawy, który podjął się zawieźć go za małą cenę.
— Czemużbym cię nie odprowadziła choć trochę? rzekła matka. Dłużéj będziemy z sobą. A zobaczymże się kiedy jeszcze? Bóg wie jeden!
Milcząc (bo kto słowa znajdzie w takim razie?) pocieszał ją Jan.
— Zobaczym się, zobaczym prędko, matuniu! przemawiał niewyraźnie. Czuję, mam nadzieję...
Idąc ścieżką ku miastu, ciągle tak rozmawiali o przyszłości, i nie odeszła matka, aż zobaczyła Jana