Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.X.djvu/179

Ta strona została skorygowana.

171
SFINKS.

się tu był zastanowił dla szabasu, nie brakło wiec Janowi wolnéj godziny. Wyszedł szukać punktu dla rysowania. Wieczór choć jesienny, był przecię prześliczny.
Pajęczyny srebrzyste jak symboliczne nici łączące z sobą wszystko co żyje, połyskiwały od zachodzącego słońca; lasy fantastycznie ufarbowane jesienią, krwawe, złociste, pomarańczowe, ciemne, białawe, sine, plotły się w wieniec prześliczny; trawy miały barwę bronzowego kobierca, gdzie niegdzie resztą zieleni przetykanego; a pożółkłe słomiaste nawet ściernie różnych odcieni, zdały się kwadratami misternie wytkanemi na wielkim tym dywanie. Mleczne chmurki polatywały, nabierając barw zachodnich; księżyc czerwony, gniewny, straszny, ogromny, unosił się w sinych parach na wschodzie.
Cisza panowała w pustém miasteczku, które przechodziły stada bydła i owiec, zastanawiając się po kilka razy u wrot gospodarzy. Jan przeszedł ulicę, i piaskiem po za miastem puścił się ku pałacowi.
Zapylony powóz pański, obwiązany tłomokami, powolnie wlókł się ku miasteczku, ale w nim nie było nikogo; minął go obojętnie malarz. O kilka kroków daléj zdziwił się, widząc na niewielkiéj wyniosłości siedzącego mężczyznę, młodego, przystojnego i ślicznie ubranego. Zdawał się on czytać czy rysować. Było to wówczas dziwném zwłaszcza u nas zjawiskiem. A że miejsce właśnie najlepiéj przypadało mu do rysowania, postąpił ku niemu powolnie Jan, wpatrując się uważnie w nieznajomego. Był to mężczyzna młody jeszcze, miłych rysów twarzy, prawie piękny, z pudrowanym włosem, różowemi policzki, siwemi oczyma, uśmiechem w twarzy ledwie nie dobrodusznym. Żywo