się tu był zastanowił dla szabasu, nie brakło wiec Janowi wolnéj godziny. Wyszedł szukać punktu dla rysowania. Wieczór choć jesienny, był przecię prześliczny.
Pajęczyny srebrzyste jak symboliczne nici łączące z sobą wszystko co żyje, połyskiwały od zachodzącego słońca; lasy fantastycznie ufarbowane jesienią, krwawe, złociste, pomarańczowe, ciemne, białawe, sine, plotły się w wieniec prześliczny; trawy miały barwę bronzowego kobierca, gdzie niegdzie resztą zieleni przetykanego; a pożółkłe słomiaste nawet ściernie różnych odcieni, zdały się kwadratami misternie wytkanemi na wielkim tym dywanie. Mleczne chmurki polatywały, nabierając barw zachodnich; księżyc czerwony, gniewny, straszny, ogromny, unosił się w sinych parach na wschodzie.
Cisza panowała w pustém miasteczku, które przechodziły stada bydła i owiec, zastanawiając się po kilka razy u wrot gospodarzy. Jan przeszedł ulicę, i piaskiem po za miastem puścił się ku pałacowi.
Zapylony powóz pański, obwiązany tłomokami, powolnie wlókł się ku miasteczku, ale w nim nie było nikogo; minął go obojętnie malarz. O kilka kroków daléj zdziwił się, widząc na niewielkiéj wyniosłości siedzącego mężczyznę, młodego, przystojnego i ślicznie ubranego. Zdawał się on czytać czy rysować. Było to wówczas dziwném zwłaszcza u nas zjawiskiem. A że miejsce właśnie najlepiéj przypadało mu do rysowania, postąpił ku niemu powolnie Jan, wpatrując się uważnie w nieznajomego. Był to mężczyzna młody jeszcze, miłych rysów twarzy, prawie piękny, z pudrowanym włosem, różowemi policzki, siwemi oczyma, uśmiechem w twarzy ledwie nie dobrodusznym. Żywo
Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.X.djvu/179
Ta strona została skorygowana.
171
SFINKS.