Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.X.djvu/185

Ta strona została skorygowana.

177
SFINKS.

Jan jeszcze naówczas wierzył w tę Opatrzność tajemniczą, z wysoka ogarniającą jedném spojrzeniem wszystkich ludzi, czytającą w ich myślach, uścielającą im drogi i zsyłającą mannę dla ciała a pociechy niespodziane dla duszy.


Smutne to były i świetne zarazem czasy, gdy nasz Jan z bijącém sercem wjeżdżał do stolicy tak wówczas zepsutéj, tak splamionéj wszelkiego rodzaju spodleniem, przedajnością, rozpustą, że nie wiem czy co bardziéj nad ten stan chorobliwy głównego grodu mówiło o blizkim upadku całego kraju. Ta obojętność u brzegu przepaści, ten szatański taniec rozpasanych rozkoszników po jednemu padających w otchłanie, pijanych, szalonych, bez jutra, okropnym był widokiem, lecz straconym dla współczesnych. Mało kto widział rzeczy jak były. Kilku ludzi z sercem, głową, zresztą szlachetnego charakteru, ostatnich przedstawicieli kraju, walczyło z tysiącami bez serca, głowy, bez charakteru, bez żadnego poczciwego uczucia. Jak szlachetne i piękne twarze rzadkie są w tym tłumie, tak rzadka też postać, coby lepiéj zepsucie, spodlenie malowała, coby równie była typem zgnilizny moralnéj, jak pan podskarbi koronny. To także reprezentant całéj téj massy ludzi obojętnych, upijających się na stypie, odzierających katafalk, zwlekających z dogorywającego trupa ostatnie szaty, ostatnie klejnoty, targujących się z sukcesorami o bogatą spuściznę. O! szumiała bo naówczas Warszawa stypą okrutną, ale nie było pra-