Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.X.djvu/193

Ta strona została skorygowana.

185
SFINKS.

zamykał i odmykał izbę, chodził i wracał, sprzedał nareszcie żądane suknie. Jan obejrzał po dniu swoje odzienie, które mu się wydało świeże i do miary, i pobiegł z niém na górę. Wprędce ubrany, gotów do wyjścia, pomyślał: co zrobić z sobą? gdzie się udać?
Do Bacciarellego nie wiedział jak dojść, ani jak nawet trafić. Zszedł na dół zamyślony błądzić po mieście. Jest to jedna z wielkich przyjemności nowoprzybyłego, gdy jeszcze w ogromnéj stolicy błądzi jak w pustyni, wśród ludzi a nieznany nikomu; wszystko mu nowe, zajmujące a obce: oczy pasie a czuje, że nic w sercu go nie dotyka. Jest to rodzaj moralnéj kąpieli, przyjemnéj dla bardzo wielu. Artysta sto razy stawał przed gmachami, sklepami, ludźmi, z tą nowego człowieka ciekawością, ciekawością młodości i niedoświadczenia, którą wszystko zajmuje, zadziwia, zachwyca, unosi.
Tysiące rzeczy nowych zupełnie, a przez to samo kolosalnych, nowe barwy, linie ledwie marzone, twarze tak pełne rozmaitości, którą namiętne życie miasta nadaje, rozwijając wszelką skłonność, jątrząc ją łatwością zaspokojenia, — wszystko zastanawiało wędrowca. Jan szedł, topił się w tłumie i błądził w nim długo. Teraz nawet, w blaskach wielkiego jasnego dnia, wydało mu się miasto wielkiém, piękném, lecz wielość ludzi, ścisk ich, zgiełk, wrzawa, ruch niepojęty męczyły go jeszcze. Powtarzał sobie:
— Jak dać tu rady? wśród tylu? jak się odznaczyć? jak dojść do czegoś?
Potém przychodziły mu na myśl wyrazy Batrani’ego, nieraz słyszane: „Miasto wielkie tysiące dla malarza nastręcza pomocy: wzory żywe, ryciny, obrazy