Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.X.djvu/199

Ta strona została skorygowana.

191
SFINKS.

— Jak to? spytał Jan nieśmiało.
— Tak, rzekł malarz. Co zrobisz, będzie mojém, a roboty u mnie nie zabraknie. Robię to dla wojewodzica. Od jutra proszę być na miejscu. O ósméj schodzą się wszyscy i pracują do obiadu, czasem po obiedzie, ale teraz dni krótkie. O reszcie kolledzy go nauczą.
To rzekłszy, obrócił się i wyszedł, ale ze drzwi zawołał do ucznia:
— Zetrzeć tę głowę, bo płótno mi potrzebne na jutro.
I natychmiast mokra ścierka z terpentyną nielitościwie przesunęła się po ślicznym szkicu Jana. Głowa znikła jak senne marzenie. Jan ujrzał się otoczony ludźmi, którzy mieli być towarzyszami jego: młodzieżą wesołą, żartobliwą, któraby była niechybnie rzuciła się na niego jak na pastwę, gdyby jéj nie dał próbki tak dalece zastanawiającego talentu, że najzłośliwsi upokorzonymi, a co gorsza wzruszonymi się uczuli.
— Jak się nazywasz kollego? i zkąd przybywasz? rzekł jeden.
Jan dopiero po tém pytaniu rzucił okiem na towarzyszy. Było ich pięciu. Okryci zielonemi bluzami, różnych wzrostów i postawy, otaczali go ciekawi. Ten, który pytanie rzucił, słuszny, czarnooki, piękny i całkiem już mężczyzna, bladéj twarzy, rysów szlachetnych, zdał mu się najsympatyczniejszym. Ogień błyskał w jego oczach: ruchy, postawa, wszystko mówiło o szlachetnym charakterze, o duszy dumnéj, ale czystéj. Drugi za nim stojący, mały blondynek, z zadartym noskiem, niebieskiemi a zbladłemi od śmiechu oczyma, tak się wszystko w nim śmiać zdawało, opierał się na malsztoku, a rękę trzymał w bok wpartą.