Pierwszy krok tylko łzami się opłaca, a rzadko pierwszy bywa ostatnim.
Jednego wieczoru siedzieli na schodkach, używając chłodu, Annibal, Angiolina i Jan. Angiolina brząkała na gitarze, śpiewając starą piosnkę, w któréj amor felice grał wielką rolą, a każda strofa nim się kończyła niezmiennie. Twórca canzony zapewne piosnką chciał nagrodzić czego nie dostaje życiu.
Księżyc nad grodem Cezarów pływał srebrzysty na głębinach nieba, krociami gwiazd usypanych. Maleńkie dzwonki klasztorne brzęczały jak komary w oddaleniu; świerszcze śpiewały pieśń swoją po skwarnym dniu letnim, ciesząc się nocą chłodniejszą. Angiolina wspartą miała głowę na ramieniu Annibala, jedną ręką obwinęła go za szyję, drugą ukradkiem podała Janowi, a ten ją trzymał bez myśli i czucia, gdzieś daleko goniąc marzeniami, jak prawdziwe dziecię północy, tęskny chmurnego nieba wychowanek, co zawsze ucieka od świata w mgliste krainy marzeń.
Annibal nócił przez zęby wyuczoną od któréjś ze swych kochanek canzonę starą:
Na schodkach dały się słyszeć chód i śmiechy; ale Włoszka nie cofnęła jednéj ani drugiéj ręki, choć widziała nadchodzących. Byli to dwaj artyści, Niemcy, znajomi Annibala i Jana: Martin Grone i Jeremiasz Süssemann, dwa w swoim rodzaju typy.
Pierwszy z nich, Martin Grone, po swojemu pojmował tylko sztukę jako materyał do historyi postępów umysłu ludzkiego i objawów jednéj idei, coraz inaczéj i pełniéj się wyrażającéj. Szukał zabytków