Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.X.djvu/249

Ta strona została skorygowana.

241
SFINKS.

— Tak! kto go nie ma! zawołała dumnie, błyskając okiem. Ale po cóż ta rozmowa? Myśmy w zdaniach i wyobrażeniach daleko od siebie; uczuciem może bliżsi jesteśmy niż myślą. Ty wierzysz we wszystko, tyś dziecię jeszcze; ja! w nic... O! omyliłam się — podchwyciła, zrywając się z siedzenia i podając Janowi rękę — wierzę w sztukę i wierzę w miłość, wierzę w przeznaczenie i fatalność.
— Jest to wiara tych, co innéj nie mają.
— Spokojnam z nią dosyć, i innéj nie żądam. Chodź, zobacz obrazy moje i roboty.
Miss Cromby powiodła najprzód Jana przed stare płótna, które świeżo zakupiła była na licytacyi po kardynale R...; potém do swoich własnych robot. W tych wiele było ognia, zapału, ale część mechaniczna słaba i nieumiejętna.
— Pokazuję ci moje po tamtych, aby ci się gorzéj wydały, abyś je osądził surowiéj. Powiedz mi o nich prawdę: lubię szczerość, naprowadzisz mnie na drogę, będę ci wdzięczna.
Jan tak zagadniony, chwalił, co było godne pochwały, lecz nie ukrywał, co widział słabém. Rosa ścisnęła go za rękę:
— Dobrze rozumiesz sztukę, a jeszcze lepiéj obowiązki przyjaźni. Bo nie prawdaż, że jesteśmy przyjaciołmi od dzisiaj? A ty moim nauczycielem?
— Sam dotąd jestem uczniem.
— O! to nic nie szkodzi! uczymy się do śmierci. Będziemy więc, nie prawdaż, uczyli się we dwoje. Podaj mi rękę, Janie, zgoda?... A teraz — dodała, siadając — chciałabym poznać cię lepiéj; opowiedz mi swoją przeszłość.