Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.X.djvu/270

Ta strona została skorygowana.

262
WYBÓR PISM J. I. KRASZEWSKIEGO.

pod pozorem ocalenia — dostał się nareszcie do rodzinnego miasteczka.
Na widok kościoła Kapucynów i dworka ubogiego, którego komin dymił w oddaleniu, łza mu się dawno niewidziana znowu zakręciła w oku. Chmurny i smutny wieczór kradł ten widok pożądany; resztę drogi musiał już odbyć po ciemku i na oślep. Serce go prowadziło.
Gdy ciężka bryka wtoczyła się w dziedziniec, stara Małgorzata ukazała się w progu pochylonéj chaty.
— Moja matka? spytał Jan, rzucając się niespokojny naprzeciw niéj.
— Żyje biedniaczka, żyje! odparła żywo staruszka — choć Bóg widzi, lepiéj żeby ją wziął do chwały swojéj, tak wiele cierpi! Od pół roku z łóżka nie wstaje, paraliżem ruszona, codzień zdaje się kona a skonać nie może. Wiele to my ją razy kładli na ziemi, myśląc, że tak lżéj będzie wyjść duszy z ciała! Ale nie! Od czasu jak język odzyskała, ciągle powtarza: „Muszę czekać na Jana, pobłogosławić go i umrzeć.” Litościwy doktor, co ją odwiedzał, trzy razy naznaczał jéj termin. Ale nie! ona taki zawsze go przebyła i powtarza: „Muszę czekać Jana.”
Zaledwie dosłuchawszy tego, Jan pośpieszył do izby.
Tu okropny przedstawił mu się widok. Uboga chata jeszcze bardziéj była odarta, uboższa, puściejsza od czasu jak ją opuścił; łóżko choréj pokryte ohydnemi łachmany, w ognisku ledwie głowienka smutnie dogorywająca. Zimno, pusto, wiatr chodził ze ścian i sufitu się wkradając, podłoga cała przesiąkła wilgocią i porosła pleśnią. Ściany okopcone od dymu, czarne,