wiadro z wodą u drzwi, garnek nadbity na kominie, dzban na stole i trochę okruszyn razowego chleba. Serce się ściskało, patrząc na tę nędzę tak nagą i tak straszną; szpital nie byłby okropniejszy.
Zaledwie Jan ukazał się na progu, matka, która od pół roku wstać i ruszyć się nie mogła, podniosła się wprost na łóżku, błyszczące jak szkło otworzyła oczy, a usta jéj zawołały głośno, wyraźnie:
— Mój Jan! mój Jan! Śpiesz się, czekałam na ciebie! umrzeć nie mogłam, ach! a tak ciężkie życie! Niech cię pobłogosławię...
Syn we łzach przykląkł przed nią, ona złożyła ręce na głowie jego, ucałowała czoło synowskie, dwie łzy szkliste potoczyły się po bladéj i zmarszczonéj twarzy, i już kostnieć poczynała, opadając bez władzy i ruchu.
— Wody! wody! ratunku! zawołał Jan nieprzytomny.
A Małgorzata zbliżając się rzekła:
— Na co wody, paneczku? Nieboraczka umarła już dzięki Bogu!
Spojrzał syn i postrzegł, że prawdę mówiła stara. Dobył sił dla zamknięcia jéj powiek jeszcze we łzie otwartych, i usiadł obok łoża nędzy na ławie, powtarzając w duszy machinalnie:
— Za późno wróciłem! mój powrot ją zabił! mój powrot ją zabił!
Cała noc zeszła mu u lichego łoża umarłéj, któréj nędzę i męczarnie sobie wyrzucał.
— Nie lepiéjże było — mówił — pozostać tu przy niéj, wspomagać ją w starości, uprawiać ten ziemi kawałek i żyć tém życiem, którém żył ojciec, dziad; życiem cichém, nieznaném, ukrytego w trawie robaka? Cożem
Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.X.djvu/271
Ta strona została skorygowana.
263
SFINKS.