Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.X.djvu/279

Ta strona została skorygowana.

271
SFINKS.

Słuchając uwag, zapytań, uniesień swych ziomków, Jan zmartwiał.
— U nas — rzekł do siebie smutnie — nie godzi się być artystą. Jest to samobójstwo; jest to rzucanie się dobrowolne na pastwę dzikim zwierzętom cyrku, co szarpią cię nie czując, że w tobie mieszka duch boży, natchnienie święte.
Po téj próbie, przyszłość czarniejszą jeszcze ukazała się Janowi, Potrzeba było wracać do Włoch, lub malować dla siebie bez nadziei zrozumienia, ocenienia; ale z czego i jak żyć? Nie miał nawet komu wylać swoich cierpień i podzielić się niemi. Lepsze towarzystwo, do którego był przywykł za granicą, tu go odpychało jak rzemieślnika prawie; z niższymi, co go zrozumieć nie mogli, sympatyzować nie potrafił.
Kilka dni, w ciągu których za zasłoną, często czasem za drzwiami, lub siedząc na oczach, wysłuchał zdań o swoich obrazach, stało mu za wieki męczarni. Głosy to były prorocze na przyszłość. Twarz mu się zmieniła, oczy wciągnęły, policzki zapadły. A jeść ledwie miał co! Ostatniego dnia, nie mając już nadziei sprzedać co ze swoich robot, siedział zadumany i zrozpaczony, gdy kareta jakaś zatrzymała się przed domem.
Lokaje przybiegli naprzód, oznajmili wielkiego pana, który wszedł poważnie w kapeluszu na głowie, w płaszczu, z rękami w kieszeniach, i prosto skierował się ku obrazom. Jan także nie powstał na jego przyjęcie.
Hrabia zmierzył go oczyma, i powrócił czmychając do obrazów, suwając po nich osowiałym wzrokiem.
Śmierć Adonisa, przedmiot kilkakroć traktowany przez różne szkoły włoskie, obraz, w którym Angiolina była Wenerą, najgłówniejszym był utworem Jana.