Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.X.djvu/283

Ta strona została skorygowana.

275
SFINKS.

Jan się uśmiechnął.
— To też cena moja jak imię — mała.
Nieznajomy odskoczył, wrócił od progu.
— Gdybym się mu ośmielił ofiarować dziesięć dukatów.
— Jabym nie przyjął, rzekł grzecznie Jan.
— Piętnaście.
W téj chwili nędza grożąca przyszła na myśl Janowi, i rzekł rzucając się na siedzenie:
— Bierz pan, ale niech nie patrzę. Jest to pamiątka, z którą mi rozstać się trudno.
Malował tę kopię u miss Rosy.
Nieznajomy dobył woreczka, wybrał jak najsumienniéj poobrzynane dukaty i położył na stole, wsunął obrazek pod futerko, i skłoniwszy się grzecznie, odszedł zwycięzki. Tegoż dnia amator ów, handlarz, wziął 100 czerwonych złotych, przedając płótno za oryginał z galeryi królewskiéj skradziony przypadkiem i skrycie wywieziony z Warszawy. Staruszek ten zajmował się wszelkiego rodzaju handlem i lichwą. Mieszkanie jego pełne było obrazów, ponabywanych na licytacyach, sprzętów starych, sreber, mebli, kosztowności i rupieci najrozmaitszych. Trochę znajomości, a wiele szarlataństwa i wprawy, dawało mu łatwość nabywania i korzystnego odsprzedawania obrazów. Młodzi panicze, starzy głupcy i biedne kobiety padali jego ofiarą.
Mając Jana w ręku, bo poznał niedostatek, postanowił okrzyczeć go za bazgracza, a sam korzystać ze sprzedaży jego robot, podkurzając je, naklejając na stare płótna i fabrykując cenne oryginały dla nieuków. Starzec ten bezdzietny i bez familii, skąpiec godny służyć za wzór dla Moliera, zastawił swoje sidła tak