Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.X.djvu/285

Ta strona została skorygowana.

277
SFINKS.

W istocie nic go nie wiązało do kraju od śmierci matki. Kilka razy od czasu przybycia do Wilna, chodził ku oknom, gdzie widywał Jagusię, ale tam mieszkał już kto inny, a dziewczę znikło jak sen.
Różność charakterów tych dwóch ludzi łączyła ich silniéj może jeszcze, niż podobieństwo przeznaczeń i jedna u obu miłość sztuki. Snycerz jak Jan dziecię ubóztwa, dziwnym trafem mając w ręku dłóto i młot artysty, opuszczony od swoich, wspomagany przez obcych dumnie i pogardliwie, z ową wzgardą, która odejmuje wartość nawet dobremu uczynkowi, poniewierany, zmuszony zamknąć się w sobie, nabrał niechęci ku światu, odrazy ku wszystkiemu co błyszczy, upodobania w samotności, niewiary w los i ludzi, które odznaczają prześladowanych, biednych, a w duszy czujących się godnymi lepszego czegoś nad to, co mają. Tytus Mamonicz, jedyny potomek dawniéj możnéj i znacznéj w Wilnie rodziny, kosztem kilku dalekich krewnych i Chreptowicza, wyszedł i wyuczył się na snycerza. Ale wśród studyów swych we Włoszech nagle opuszczony, zapomniany, o chlebie suchym przywlókł się do kraju, do którego czuł nieopisaną tęsknicę. Powrócił; ale niedługo potém mówił z gorzkim uśmiechem Janowi:
— Nie było po co!
Nikt go nie znał, nikt nie chciał, nikt nie potrzebował.
Powierzchowność wcale nieuprzedzająca, bo Mamonicz był mały, czarny, o kwadratowym torsie, muskularnych rękach, które praca powiększyła jeszcze, szerokich ramion, szerokiego czoła, dumnego szyderskiego uśmiechu, z jakimś wyrazem w twarzy, któryby Porta nazwał pokrewieństwem z bykiem, — powierzchowność nie pociągała ku niemu. Spojrzenie prze-