nie czujących nic, i zażarcie bestyj głodnych, i tylu ludzi!... Co za sprzeczność, ile charakterów, jaki obraz!
— A gdzież go umieścisz?
— Na ścianie.
— Kiedy nie będzie nawet za co nająć ściany, żeby go rozwiesić — kupić farb, żeby go odmalować!
— To zawieś go w duszy twojéj, odparł Tytus. Tam mu będzie najwygodniéj.
Jan nie zrozumiał spełna słów przyjaciela, i nie pojął, jakby obraz chrześcianina, męczennika zaludnił był pustynie jego duszy.
Rozprawiali tak codzień, a codzień Jan bardziéj upadał na siłach.
Jednego dnia z wieczoru przyszedł snycerz weselszy niż wprzódy, chodził po izdebce i świstał.
— Co to? spytał: nie malujesz, Janie?
— Ochota mi odpadła! Dla kogo?
— Dla przyszłości, dla potomnych.
— A! daj mi pokój z nimi!
— Patrz co za różnica między nami! Jam znowu szczęśliwy. Robię za kilkaset złotych dwanaście posążków drewnianych do kościoła Karmelitów na Żmujdzi. Otoż będę ciął drzewo! toż to wyrzucę z duszy tyle oryginalnych postaci! Prawda, że praca tania, że ledwie jest wyżyć za co, ale co mi tam! Chleb bielszy czy czarniejszy? trochę go mniéj lub więcéj? Nie samym chlebem żyje człowiek! Będę tworzył, będę marzył! Robię makiety, roję fizyognomię dla Świętego Piotra (zobaczysz, co za majestatyczną dam mu łysinę), dla Świętego Pawła, dla ukochanego Jezusowi Jana (będzie to twój portret), dla Jakóba!... Jest czém żyć długo i po królewsku! A teraz chodź-
Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.X.djvu/289
Ta strona została skorygowana.
281
SFINKS.