w poduszkach aksamitnych, prawdziwie były malownicze. Niezbyt biała, z czarnemi oczyma, czarnemi brwiami zakreślonemi jakby pendzlem Chińczyka, z maleńkiemi usteczkami różowemi, zdawała się znużona, nierada sobie. Wzrok jéj w przeciwną od mężczyzny biegł stronę; nuda, ten trąd duszy, widocznie ją pożerała. Wzrok téj kobiety przez chwilę zatrzymał się na Janie, a Jan, spotkawszy go, doznał wzruszenia jakby od przebiegających po piersi płomieni. Kobieta odwróciła się za nim raz jeszcze. Mężczyzna obok siedzący, śledząc na co poglądała, odwrócił się także, spojrzał uważniéj na Jana, który sięgał do kapelusza, pozdrowił go uprzejmie skinieniem głowy z uśmiechem, i kazał zatrzymać konie.
Jan zbliżył się do powozu, od którego z daleka pozostał Mamonicz.
— Nie mylę się, rzekł dość grzecznie wojewodzic: nie jestżeś pan tym artystą, którego miałem przyjemność spotkać lat temu kilka i... polecić poczciwemu Bacciarellemu?
— Tak jest! odpowiedział Jan, rumieniąc się, bo to wspomnienie w obec kobiety wpatrującéj się w niego ciekawie i zalotnie, ubodło go okrutnie. Ja to jestem szczęśliwy, że mogę mu wynurzyć prawdziwą wdzięczność.
— Cóż się z panem stało? Nie widziałem go ostatniemi czasy w Warszawie?
— Byłem we Włoszech.
— A! byłeś pan w Rzymie! A więc doszedłeś celu upragnionego! Lecz dla czegoż wróciłeś tutaj?
— Sam się teraz pytam o to siebie. We Włoszech tęsknota do kraju wypędzała mnie do domu; w Warszawie zbyt wielu znalazłem artystów i umieścić
Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.X.djvu/291
Ta strona została skorygowana.
283
SFINKS.