Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.X.djvu/299

Ta strona została skorygowana.

291
SFINKS.

smutną, znudzoną jak jestem; niech wiedzą w Paryżu, że mrę tu pod waszém zimném niebem.
Malarz nic nie odpowiedział, ale westchnął tylko.
— Kiedyż zaczniemy?
— Kiedy pani rozkażesz.
— A! ale to podobno potrzeba jakiegoś umyślnego światła; trzeba siedzieć nieruchomie, długo, niewygodnie, nudno.
— Niekoniecznie.
— Malowano mnie w Paryżu. Takem się znudziła. A! od tego czasu zbrzydłam tak bardzo, zmizerniałam! dodała, jakby do siebie mówiąc i poglądając ukradkiem w zwierciadło.
Jan spuścił oczy.
— Więc jutro o południu, każ pan przynieść co potrzeba do malowania.
I skłoniła głową; ale do obojętnych wyrazów, do tonu prawie wzgardliwego, przyłączyła wzrok tak wymowny, tak silnie przenikający, że Jan wyszedł oszalały. Nie wiedział, że często panie próbują wzroku in anima vili, jak strzelcy broni na wróblach i jaskółkach, czy też dobrze bije?... Artysta wziął za jutrzenkę szczęścia, co było błyskawicą burzy.
Uszczęśliwiony, spotkawszy Mamonicza, opowiedział mu wszystko.
— A! co za wzrok! dodał, kończąc powieść: ile on mówi, ile mówi!
— Wzrok — rzekł Tytus zimno — tyle tylko mówi, ile chcemy aby mówił. Wzrok kobiety jest najzwodniejszém ze zjawisk. Strzeż się, powiadam ci. To zalotnica, która przywiodłszy cię do rozpaczy, śmiać się z ciebie będzie.
— Tytusie, nie masz serca!