mu się; pobladł, błagająco spojrzał, a cicho odpowiedział:
— Nie zostawiłem nikogo.
— Panbyś nie kochał dotąd?
— Nie miałem czasu... kochałem, ale sztukę.
— Jak to! nigdy? ani razu? męczyła go nielitościwa Francuzka.
— Nigdy.
— O! to być nie może!
— W mojém położeniu to naturalne.
— Pod waszém niebem, prawda! wszystko tu tak zimne!
— Nie, pani: tu gorące serca, ale głęboko kryją się płomienie.
— Doprawdy! szepnęła już szydząc. Przecięż jak wulkan płomienie te kiedyś buchnąć muszą. Więc pan istotnie nie kochałeś?
— Nie, pani.
— I nie znasz co miłość?
— Domyślam się.
— Żałuję pana; tyle straconego czasu!
Znowu urwała się rozmowa, ale uparty szatański jéj wzrok spoczywał na malarzu.
— Ona widocznie chce mnie o szaleństwo przyprawić! zawołał Jan w rozpaczy.
— Jak panu imię? spytała.
— Jan.
— A nazwisko?
— O! panibyś go nawet nie wymówiła — barbarzyńskie. We Włoszech zwano mnie Rupiuti; niech to umiękczone nazwanie służy mi i tutaj.
— Pan masz familię?
— Nikogo.
Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.X.djvu/303
Ta strona została skorygowana.
295
SFINKS.