Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.X.djvu/307

Ta strona została skorygowana.

299
SFINKS.

Nie słuchając odpowiedzi, Jan porwał za kapelusz i wybiegł szybko się ukłoniwszy, słysząc tylko za sobą śmiechy obojga państwa, które, nie wiem czemu, trochę boleśnie odbiły się w jego duszy. Mamonicz czekał go w mieszkaniu, ale nie sam; przy nim siedział bardzo licho ubrany, podeszłych lat człowiek, siwy, trochę łysy, w czarnéj łatanéj sukni, z laską o gałce kościanéj w ręku. Fizyognomia jego wyrażała dobitnie niespokojną chciwość jakąś, żądzę posiadania, samolubstwo w najwyższym stopniu; najmniéj wprawny badacz charakterów nie mógłby się był omylić na nim.
— Pan Żarski, rzekł Mamonicz: dawny mój znajomy, jako amator chciał widzieć twoje obrazy.
Stary się ukłonił pokornie, uśmiechnął i rzekł cicho:
— Piękne obrazy. Ale dokądże dwa z nich ztąd przy mnie odniesiono?
— Do kasztelana.
— Jak to! sprzedane? spytał; a ja właśnie chciałem mówić o Magdalenie.
— Tak, dodał Tytus: targujemy się o nią od dwóch godzin, odstępowałem ją za 50 dukatów, i chodziło tylko o pięć czy sześć, żebyśmy targu nareszcie dobili.
— Szkoda, bo już nie moja! przerwał Jan.
— A! musiałeś za nią i za Narcyza wziąć dość pieniędzy?
— Darowałem je.
— Pan je mogłeś darować! wykrzyknął stary.
— Zrobiłbyś to głupstwo? rzekł Mamonicz, ruszając ramionami. Śmiać się tylko z ciebie będą zamiast wdzięczności.