Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.X.djvu/315

Ta strona została skorygowana.

307
SFINKS.

Jan szalał za nią. Od niejakiego czasu bowiem zdawała mu się czulszą, i wzrok zawsze ten sam padał na niego i palił, ale słowa już się z nim nie tak sprzeczały. Kilka razy dozwoliła mu powiedzieć coś dwuznacznego, nie oburzała się, nie wstrzymała, odpowiedziała spojrzeniem. Jan czuł w piersiach pragnienie Tantala, a owoc z gałęzią blizki ust, umykał od nich znowu. Portret nie był dotąd skończony: kasztelanowa wymagała poprawek i przerabiań bez końca.
Już drugi miesiąc téj pracy Penelopy upływał, gdy Jan smutny w milczeniu przybył dnia jednego, i gotując farby, stał zadumany u trójnoga.
— Czegoś pan taki smutny? spytała go Elwira.
— Jestem jak zwykle.
— Więc pan zwykle smutny jesteś?
— Dziwi mnie to pytanie z ust pani: jestem sam na świecie, nie mam przyszłości, straciłem smak i zamiłowanie w sztuce; nikogo, coby mnie kochał, kogobym zajął, ktoby pomyślał o mnie!
— Bo pan sam nie kochasz zapewne nikogo.
— A! pani! godziż się tak szydzić?
— Zkąd ta myśl o szyderstwie? Pan sam zimny jesteś jak lód.
Jan zmilczał jeszcze, ale wzrok jego odpowiedział raz pierwszy z całą silą na wymowne spojrzenie pani. Ona, nie odwróciła wejrzenia, lecz nagle wyraz jego się zmienił, brwi namarszczyły, zaiskrzyły oczy, i tak stała się dumna, wielka, nieprzystępna, że Jan zadrżał nad swojém zuchwalstwem. Spuścił oczy na płótno, łzy upokorzenia zwijały mu się pod powieką, gniew zawrzał w sercu. Spojrzał ukradkiem. Kasztelanowa znowu spoglądała na niego łagodnie, łzawo, obiecują-